Miłość do zieleniny mam od zawsze. Nie wiedziałam tylko, że jest ona tak dalece posunięta. Otóż dzisiaj na warsztatach u niejakich „Chwastożerców” – cudownej społeczności we Wrocławiu, jadłam ni mniej, ni więcej tylko chwasty.
Nikt by mi nie uwierzył, kto mnie zna i był na mojej działce, że mogłabym pokochać taki chociażby podagrycznik. Wszak to zielsko, którego od lat nie mogę usunąć nijaką metodą ekologiczną, a do chemicznych nie posunę się przenigdy. A tu niespodzianka. Jadłam podagrycznik na surowo i w potrawce! Do tego bluszczyk kurdybanek zanurzony w podpłomyku i gwiazdnicę duszoną z ziemniaczkami. I wiecie co? Smakowało mi. Naprawdę.
Teraz już wiem, jak zaoszczędzić na domowych wydatkach. Od dzisiaj zamiast sałatki z rukoli – koniczyna i krwawnik, a zamiast herbaty czy kawy – napar z rumianku i szałwii. A do tego pokrzywa duszona, pieczona i smażona. Pycha!
Was też zapraszam do wrocławskich chwastożerców na ucztę dla podniebienia. Myślałam, że moje uwielbienie dla zdrowia, ogrodu i tego, co naturalne jest absolutna. A tu okazało się, że pokochałam ziele, które dotąd tępiłam na tysiące sposobów.
Na kolejne warsztaty zaprosiłam uczestników w plener na swoją działkę. W ramach poczęstunku oferuję szwedzki stół: podagrycznik do wyboru i koloru, szczaw saute, rabarbarowe paluszki, gwiazdnicę w kępach i syrop z mniszka dla spragnionych deseru.